Fragmenty artykułu Redaktor Małgorzaty Święchowicz p.t. „Szczury w natarciu”, który ukazał się w „Newsweek”, nr 30/2015 na stronach 28-31:

Szczur w pułapce„(…) W Pabianicach, szczur przeszedł rurami kanalizacyjnymi do mieszkania i próbował wyskoczyć z muszli. Ugryzł mężczyznę, który akurat chciał się załatwić. Człowiek, w nerwach, złapał drania, udusił, wyrzucił na śmietnik. Później trzeba było w tym śmietniku grzebać, odnaleźć truchło, oddać do przebadania specjalistom z Zakładu Higieny Weterynaryjnej. Zwłokom szczura najpierw przyjrzeli się eksperci z Łodzi, po nich jeszcze specjaliści z Bydgoszczy. Szczur to poważny problem, naprawdę wart zbadania. Choć przez wielu z nas jest bagatelizowany. Przejmujemy się może przez jeden dzień. Ten, w którym media doniosą, że jakiś wdrapał się na 10 piętro i wskoczył do kuchni wprost z otworu wentylacyjnego (tak jak to było w ubiegłym roku w Opolu). Albo pogryzł siedmiolatka (w Białymstoku). Albo że był widziany w Miasteczku Wilanów (– Takie luksusowe miejsce i szczur, to skandal – oburzali się jedni. A drudzy, że przecież co tam jeden szczur, nie przesadzajmy).

– Gdy za dnia widzę jednego, jak biegnie między blokami jakiegoś osiedla, to dla mnie znak, że na tym osiedlu są już tysiące – mówi prof. Stanisław Ignatowicz, entomolog z SGGW w Warszawie. Szczur, który pokazuje się ludziom jest albo zdesperowany, albo chory. Ale z pewnością nie jest jedyny w okolicy. – To przedstawiciel najniższej kasty, przeganiany przez pobratymców, ryzykuje, wychodzi z ukrycia, bo jest głodny – tłumaczy profesor. Od lat zajmuje się szczurami i, niestety, nic dobrego nie może o nich powiedzieć. Mają doskonały słuch, świetnie rozwinięty smak, węch, czuły dotyk. Do tego spostrzegawczość, pamięć, inteligencję. Tylko, że to wszystko – z ludzkiego punktu widzenia – naprawdę nic dobrego.

Mnożą się na potęgę, szczurza ciąża trwa trzy tygodnie, w jednym miocie jest po 7–10 młodych, w trzecim miesiącu życia są już dojrzałe płciowo, więc wchodzą w ten rytm, co rodzice: trzy tygodnie ciąży, miot. Szczurom do szczęścia wiele nie potrzeba, aby tylko zjeść, wypić, skryć się. Odkąd weszła w życie tak zwana ustawa śmieciowa, mają lepszy dostęp do dzikich wysypisk, w których świetnie drąży się kanały, zakłada gniazda. Nic tylko żyć, nie umierać. (…)

Przepisy dotyczące utrzymania czystości i porządku, które obowiązują od dwóch lat, miały zmobilizować gminy do tworzenia sprawnych systemów, dzięki którym śmieci będą regularnie zbierane, segregowane, znikną dzikie wysypiska. Ostatni raport NIK nie zostawia złudzeń: system jest nieszczelny, dzikich wysypisk zamiast ubywać przybywa. Jest ich o 60 procent więcej, niż było zanim weszły ustawowe regulacje. Kontrolerzy NIK zauważyli, że gminy nie radzą sobie ze stertami śmieci, które są usypywane gdzie popadnie. Nie ma skutecznego monitoringu, ani uprzątania pryzm odpadów składanych na dziko. A zresztą nawet jeśli gdzieś uda się usunąć taką górę, zaraz rośnie nowa.

Potężny problem jest też z odpadami medycznymi. A to co roku aż 44 tysiące ton resztek, w większości niebezpiecznych, zakaźnych, wymagających szczególnych procedur przy utylizacji. NIK, który zbadał, jak sobie z tymi procedurami radzą szpitale, stwierdził, że sobie nie radzą: wyrzuca się odpady bez sortowania, leżą w przepełnionych workach, nie zamknięte, w pomieszczeniach nie zabezpieczonych, do których łatwy dostęp mają i owady, i gryzonie. 7 tysięcy ton zakaźnych śmieci gdzieś w ogóle zniknęło, nie wiadomo, co się z nimi stało.

– To smakowite kąski dla szczurów – mówi prof. Ignatowicz.

Szpitale, szukając firm gotowych zutylizować medyczne odpady, patrzą głównie na cenę: im tańsza, tym lepsza. Nie przywiązują wagi do tego, skąd jest firma, i że jeśli z daleka, to niebezpieczne śmieci będą kursować po kraju. Wiezie się je nawet i 200 km, ze szpitala w jednej części Polski, do utylizacji w drugiej. A razem z odpadami przemieszczają się szczury.

– Znajdują sobie chwilową kryjówkę, a później, przy wyładunku czmychają – tłumaczy prof. Ignatowicz.

Szacuje, że w Polsce mamy 18 mln szczurów. Inni twierdzą, że może jest ich już nawet tyle, co Polaków.

Twardych danych nie ma. Pewne jest tylko, że większe obszary zajmuje agresywny szczur wędrowny. Wyparł szczura śniadego, który jest z natury płochliwy, skryty, chowa się w gęstych zaroślach, chwastach i chętnie zjada zboże, ziemniaki, owoce. Wędrowny lubi mięso. Potrafi zaatakować żywe zwierzę. Zdarza się, że wygryzie świni dziurę w ciele, gęsiom pokąsa nogi, wyżre błony pławne. Gdy znajdzie się w sytuacji zagrożenia, rzuci się nawet na uzbrojonego człowieka. (…)

Wiosną w Słupsku były skargi mieszkańców z ulicy Herbsta – gdy w okolicy zaczęto przebudowywać sieć kanalizacyjną, szczury się przegrupowały, biegały po klatkach schodowych, piwnicach. W marcu była deratyzacja i zeszły ludziom z oczu, ale w maju wróciły. W ubiegłym roku były sygnały z innych miejsc tego miasta, że jest ich dużo, że się nie boją ludzi, włażą pod nogi, że ktoś widział szczura przy przychodni lekarskiej. We Wrocławiu też były skargi, że są, spacerują, nawet po rynku. W Opolu najczęściej przy kanale Młynówka. W Kielcach na różnych ulicach. Mieszkańcy jednej żalili się, że trzeba było znieść widok kotów, którym szczury wyszarpały wnętrzności. Innej z kolei, że szczury przegryzły kable, uszkodziły rury, u kogoś zawinęły się w sweter, zrobiły dziury w rękawie.

– Dostajemy mnóstwo zgłoszeń – mówił ówczesny dyrektor Wydziału Środowiska kieleckiego Urzędu Miasta. Zdawał sobie sprawę z problemów, jakie stwarzają szczury. Ale dyrektor się zmienił się, obecny zapewnia, że nie słyszał, aby była jakaś plaga, z którą by tu sobie nie umieli poradzić. W blokach – a przynajmniej w tym, w którym mieszka – co jakiś czas wystawia się trutki.

– Kogo by nie zapytać, będzie mówił, że sytuacja jest opanowana, bo dwa razy do roku robi się deratyzację – mówi prof. Ignatowicz. Przepisy nakładają na zarządców taki obowiązek, więc robi się raz wiosną, raz jesienią. Raczej nie częściej. Tymczasem to zdecydowanie za mało. – Szczury trzeba tępić bez przerwy, a nie akcyjnie, tak jak kiedyś akcyjnie walczyło się ze stonką ziemniaczaną – twierdzi profesor. Denerwuje go ta niesystematyczność i to, że w Polsce nie przywiązuje się wagi do problemu, nie monitoruje i działa na ogół dopiero wtedy, gdy szczury biegają już w biały dzień po ulicach.

Gryzonie mają to szczęście, że wiele gmin i spółdzielni nie dość, że idzie z nimi na wojnę rzadko, to jeszcze tnąc koszty, wybierając najtańszą firmę DDD, która rozsypuje najtańszy środek i liczy kilka groszy za metr kwadratowy podwórka czy piwnicy.

– Taka deratyzacja, to fikcja. Jeden udaje, że płaci, drugi, że robi – irytuje się Wiktor Protas, właściciel firmy deratyzacyjnej ze Szczecina. Jest w tym fachu od 29 lat, twierdzi, że teraz ceny usług zamawianych przez gminy czy spółdzielnie spadły już poniżej jakiegokolwiek rozsądnego poziomu. Tak tanio nie da się zwalczyć szczurów.

***

Szczury, poza tym, że podjadają w kanałach i śmietnikach, to też w magazynach z żywnością. Prof. Ignatowicz boleje nad tym, że u nas nie bada się tego problemu, nie liczy strat.

W innych miejscach na świecie już się to robi, trudno bagatelizować szczury, skoro codziennie przybywa 3,5 mln nowych. Im lepsze mają warunki, tym rosną większe – niektóre mają ponad pół metra, licząc z ogonem. Jeden zje niewiele – wystarczy mu 20 gramów ziarna na dobę, jednak nadgryźć, obsikać, zanieczyścić bobkami potrafi 30 kg dziennie. Szacuje się, że gryzonie niszczą już piątą część całej światowej produkcji żywności. W wielu krajach powszechny jest tzw. „filth test”, bada się produkty pod kątem „aktywności szkodników” i jeśli stwierdzi się choć jeden włos szczura w 100 g czekolady lub w 50 g mąki cała partia jest zwracana producentowi. Niestety, u nas podobne testy nie są powszechne.

– Niektóre firmy są wyczulone na to, mają kontrolerów ostrych, jak żyletki. Ale są i takie, w których macha się na to ręką, dopóki klient nie trafi na kawałek gryzonia, wtedy jest kryzys, zaczyna się wdrażać ostre procedury – mówi prof. Ignatowicz. Swoich studentów, na wykładach, uświadamia, że zapewne na śniadanie, wraz z bułką, zjedli trochę szczurzej sierści. Ale to i tak lepiej, niżby mieli trafić na szczurzą twarzoczaszkę. Pamięta, jak kiedyś firma eksportująca żywność, wysłała za granicę partię, w której znaleziono szczękę dolną, z zębami przednimi. Profesor badał ten przypadek. – Robiliśmy pomiary i analizy, może to jednak nie kawałek szczura? Niestety, szczur. Producent w nerwach czekał na kolejne reklamacje, jakieś doniesienia, że ktoś trafił na fragment szczęki górnej, mózgoczaszkę, łapki, ogonek, cokolwiek jeszcze z tego szczura. Ale nic, cisza. Ludzie zjedli, nie zauważyli.